Mam na imię Grzegorz. Jestem alkoholikiem.
Moja droga do trzeźwości była długa i pokrętna, usiana tyloma
wymówkami, które mozolnie tkałem, z niezrozumiałą starannością
budowałem, niezwykle pokrętnie projektowałem a potem niestrudzenie
przedstawiałem oraz pieczołowicie wprowadzałem w życie, że
niejednego specjalistę to zadziwiało. Ale nie trzeźwiejących
alkoholików, nie terapeutów. Oni widzieli we mnie chorego człowieka,
który cały swój wysiłek przekształca w doprowadzenie do skutku
możliwości kontynuowania dotychczasowego opartego na kłamstwie i
zmierzaniu do samozagłady życia. Tak z reguły zaczyna się opowieść o
początkach wychodzenia z kleszczy nałogu człowieka chorego na
alkoholizm. Ja też wreszcie po wielu próbach zaprzestania picia,
powrotach do nałogu, buntach przeciw piciu i przeciw zdrowieniu
zrozumiałem, że jestem chory, nieuleczalnie chory, zaakceptowałem,
iż jestem alkoholikiem, a jedynym warunkiem wyleczenia mojego
wycieńczonego chorobami, w tym przede wszystkim odalkoholowymi są:
szczera chęć niepicia, oparta na prawdzie i odbudowywaniu spaczonych
nałogiem uczuć terapia oraz przyjęciu, że jestem bezwolny wobec
alkoholu i przestałem kierować swoim życiem, całkowitemu oddaniu się
mojej Sile Wyższej czyli kroczenie wespół członkami Wspólnoty
Anonimowych Alkoholików razem z Przewodnikami AA: Modlitwą O Pogodę
Ducha, Desideratą, 12. Krokami, programem 24 godziny. Od chwili
kiedy wymienione wyżej sfery zdrowienia stały się moim mottem
przestałem być człowiekiem spragnionym, chociaż pić mi się chce,
jestem abstynentem wolnym od nałogów, chociaż pozostaję
alkoholikiem, nie muszę zastanawiać się, co zrobiłem wczoraj, nie
muszę obawiać się zmór dnia poprzedniego, chociaż nie jestem wolny
od myśli o nawrocie i boję się pomysłu, że alkohol mógłby mi w
czymkolwiek pomóc.
Zauważyłem, że mam poważne problemy z alkoholem już po 2010
roku. Stwierdziłem, iż piję nie po to, by poprawić sobie nastrój,
ale wyłącznie w tym celu, by się upić, gdyż wówczas na chwilę
zapominałem (dziś to wiem: wydawało mi się) o problemach danej
chwili. Nie docierało do mnie zupełnie, iż problemy odłożone na
chwilę, które jeszcze można było wtenczas załatwić, przypełzały, jak
robale do trupa, kiedy tylko ocknąłem się z pijanej zapaści. A im
wolniej mijał kac, tym szybciej wracały niepozałatwiane sprawy.
Zgłosiłem się na terapię. Pewnie musiałem załatwić skierowanie od
psychiatry, lecz ten po wysłuchaniu mnie wydał mi takie skierowanie
bez problemu. Albo obyło się bez skierowania. Nie pamiętam. Trafiłem
do terapeuty uzależnień w Poradni (nieważne jakiej, ale postanowiłem
pisać ją z dużej litery). To o czym rozmawialiśmy, zupełnie
wyleciało mi z pamięci. Po kolejnym spotkaniu nie poszedłem tam
więcej. Ja alkoholikiem? Zakończyła się ?pierwsza? terapia. Żyłem:
wykonywałem swoje obowiązki zawodowe i rodzinne I PIŁEM w dalszym
ciągu. Żona coraz bardziej oddalała się ode mnie, przestała się
wreszcie odzywać całkowicie (trwało to do 2016 roku), w pracy
zaczęto zwracać uwagę, żebym uważał i robił coś ze sobą, bo muszę
się spodziewać niespodziewanej kontroli w każdej chwili.
"Załatwiałem" to miętusami i wodą kolońską. (!!!) W domu cisza
doskwierała, jednak wmawiałem sobie, że to ja przecież
zarabiam, ja się wykazuję, o wszystko dbam, kontroluję, panuję nad
wszystkim. Prawda jednakże dotarła do mnie znacznie później, za
późno jak się okazało. Zginął mój 27letni syn (powiesił się).
Oskarżano mnie, iż nawet w czasie pogrzebu muszę pić- tu mój
rzeczywisty sprzeciw, poszedłem do sklepu załatwić się, a nie kupić
alkohol. Co jednak mieli pomyśleć ci, którzy znali mnie jako
notorycznego pijaka? Oddałem na złom za bezcen samochód, bo już nie
mogłem jeździć. Straty, same straty. Został mi już tyko alkohol -
mój brat i swat. I HDK - od zawsze, niemal od pierwszego honorowego
oddania krwi powód do wypicia. Jeszcze działałem w Klubie, jeszcze
były spotkania: parę podpisów i picie. Do dzisiaj wspominam z córką
(dzisiaj już możemy sobie pozwolić na wspominanie) moje wyjścia do
Klubu. Gdzie idziesz? Do Klubu. Znowu się upijesz? Nie; coś
podpiszę; i za chwilę wracam. Było jak zawsze: wracałem po północy
pijany. I wydzwaniałem do córki: gdzie ty jesteś? No przecież śpię
za ścianą! (Skarbie, jak Ty mi to wybaczyłaś?)
Wreszcie rok 2014 - atak padaczki w pracy. Zdawałem zmianę.
Podniosłem się zza biurka i... widzę nad sobą pielęgniarzy z
Pogotowia. Obok strażnicy, pracownicy, konsternacja. Co się stało?
Pogotowie odwiozło mnie do szpitala. Przeleżałem na korytarzu całą
noc. Oto do czego się doprowadziłem. Zwolnią mnie czy nie? Na
szczęście(?!) alkomat nie wykazał alkoholu we krwi. Rano zawieziono
mnie do Zakładu i "zaordynowano" wypadek chorobowy na terenie
Zakładu. To był maj. Pracowałem więc dalej! Chociaż od tamtego
wydarzenia aż do renty na chorobowym. W lipcu zgłosiłem się na
leczenie zamknięte na oddziale szpitalnym. 8 tygodni bez picia. To
było coś! Jaki byłem z siebie dumny. Z racji terapii byłem na kliku
mityngach AA. Podobało mi się, nic jednakowoż do mnie nie dotarło.
No i co z tego, że na oddziale przedstawiałem się Grzegorz
alkoholik. Skoro mogę już nie pić, to przecież już nie jestem
alkoholikiem. Postanowiłem jednak nie pić. Wytrzymałem 1 (JEDEN)
tydzień. Wytrzymałem nawet imprezę pożegnalną kolegi z pracy. Potem
cała terapia poszła w zapomnienie. Spotkanie w Klubie HDK. Dajcie i
mnie piwo, przecież jedno piwo mi nie zaszkodzi. Na drugi dzień były
dwa. Na następny już więcej. I znowu picie dniami i nocami. Ja piję?
Piję tylko piwo. Samooszukiwane - dewiza czynnego alkoholika.
Kolejna kuracja, tym razem na oddziale dziennym Przychodni.
Wytrzymałem kilka sesji. I tak długo, bo przecież po kuracji
chodziłem do Żabki na piwo. Nauczyłem się już - 4 piwa extramocne, a
rano alkomat pokazywał zero. Skoro mogę 4, to dlaczego nie więcej?
próba - 8 extramocnych. .Rano - 0,8 promila. Żegnaj kuracjo! Żadnych
tłumaczeń, żadnego pożegnania, odszedłem. I znowu koszmar pijanego
życia. Odszedłem od żony do innej kobiety. Miałem kontakt z dziećmi,
ale żona nie odzywała się. Córka zawoziła mnie do Zakładu po
wypłatę. Do dzisiaj nie wiem, jak przechodziłem przez bramę, jednak
podpisywanie listy wypłat to była makabra - nie potrafiłem się
podpisać, córka robiła to za mnie. Kolejne miesiące mojego "życia"
to mój armagedon - ataki padaczki, załatwianie się pod siebie
przerywane krótkimi chwilami, kiedy szedłem po piwo. Klik otwieranej
puszki był niemal jedynym dźwiękiem, jaki mi towarzyszył. Odkryłem
jakoś, że zmierzam ku samozagładzie, a nie chciałem tego. Kolejna
terapia na oddziale dziennym szpitala. Kolejny raz rano terapia, po
południu piwo. Nie wiem, jakim cudem ukończyłem tę terapię.
Alle i tak w żaden sposób nie wpłynęła na moje postępowanie, na moje
picie. Schudłem ponad 30 kilo. nie potrafiłem podnieść do ust nawet
połowy szklanki herbaty. Puszkę piwa podnosiłem dwoma trzęsącymi się
rękoma. Drżenie ustępowało po drugim, trzecim hauście. Wreszcie dwa
dni przed Wielkanocą 2015 przestałem pić, bo miała przyjechać do nas
córka mojej partnerki. Pomimo dwóch dni abstynencji byłem jedną
wielką, trzęsącą się galaretą. Podjęła decyzję, na nic zdały się
moje sprzeciwy, wezwała karetkę. Zabrano mnie na SOR, stamtąd na
Oddział Wewnętrzny. Pamiętam, jak czekałem na SORze, słyszałem: to
ten śmierdziel tak cuchnie; odgrodzono mnie parawanem. Pamiętam
pielęgniarkę na Wewnętrznym: i znowu jakiegoś pijoka nam na Święta
przywieźli. Położono mnie na jakiejś sali. Pierwszej nocy umarł przy
mnie jakiś staruszek. Miałem zawołać pielęgniarki, ale nie miałem
siły. Przez pierwsze trzy dni nie dostawałem nic - ani wody, ani
jedzenia. Na moje zapytanie pielęgniarka odpowiedziała, że taką mam
dietę. Potem dokooptowano do mnie innego pacjenta. Już wtedy córka
pomogła mi się wykąpać, sam nie miałem siły. Alkoholik ma to do
siebie, że jeszcze na godzinę przed śmiercią błaga Boga: Panie Jezu,
daj mi jeszcze ten ostatni raz szansę, jutro już naprawdę się nie
napiję, bo chce dotrwać do rana, aby znowu móc pić. Ja nie miałem siły błagać o nic. Oczyma prosiłem sąsiada, by
pomógł mi przewrócić się na drugi bok. Salowa musiała mnie karmić.
Sam nie byłem zdolny do niczego. Dopiero znacznie później
dowiedziałem się, że nikt z personelu nie wierzył, że przeżyję. A
ja, mimo ze nie miałem siły o to błagać, dostałem szansę.
Wykorzystałem ją, wykorzystuję do dzisiaj. Uczę się pomagać i
pomagam, jak umiem, innym potrzebującym.
Po wyjściu ze szpital (jak zwykle dzięki nieocenionej pomocy córki) nie potrafiłem żyć: nie
umiałem chodzić, niemal najeść się sam, załatwiać się. Ileż to
lekarka rodzinna miała ze mną problemów, bo raz musiała zdejmować,
to na powrót zakładać cewnik. Córka załatwiła mi indywidualnego
rehabilitanta, który uczył mnie chodzić. Wielka radość po pierwszych
krokach, po pierwszych krokach bez chodaka. I niezwykłe zażenowanie,
kiedy uczył mnie chodzić po schodach. No proszę schodzić! Ale jak?
Ja ponad 50letni facet nie wiem, jak się schodzi po schodach!!!
Normalnie, najpierw jedna noga, potem druga i na zmianę! Ale która
pierwsza? Ta silniejsza. Ale która jest silniejsza? Wreszcie z
oporami wracałem powoli do zdrowia - chociaż to naprawdę dużo
powiedziane. Bardziej zgadza się powoli. I ta polineuropatia, która
trzyma się moich stóp do dzisiaj, i pewnie długo jeszcze ze mną
pozostanie. Chodziłem do lekarza, dzięki pozostałym moim chorobom
przyznano mi rentę. Wreszcie któregoś dnia w czerwcu 2015 lekarka
rodzinna powiedziała: I tak panu nie wierzę. Jeżeli nie pójdzie pan
na terapię, znów zacznie pan pić. Zgodziłem się z nią. Pojechałem do
Przychodni, prosząc, by przyjęto mnie na kolejną terapię. A do kogo
chce pan uczęszczać? Tą terapeutkę znam, tą znam... A ta? Dobrze.
Poszedłem. Nadeszła moja godzina. Zapukałem. Wszedłem. Za biurkiem
miła kobieta oczekująca mnie, blondynka, lekki uśmiech... Zachęcenie
czy też zna mnie z mojej dokumentacji? Jestem tu, nie widzisz tego?
pomóż mi albo spadam... I po co pan przyszedł? Nie mogę pić!
A... skoro pan nie może, to proszę wracać do domu... proszę
przyjść, jak nie będzie pan chciał... Odwróciła się. Jak to?
Już? Przecież nie po to tutaj przyszedłem! (I teraz właśnie nie
pamiętam, czy tak jak wspominam czy też jak to zakłamanie już pewnie
wówczas powiedziałem) Nie chcę pić! Proszę mi pomóc!
I tak to spotkanie po spotkaniu, sesja po sesji, terapie:
podstawowa, nawroty, pogłębiona idziemy przez moje leczenie: Ona -
terapeutka, ja - pacjent. Ja dzisiaj nie chcę pić, trzeźwieję. Ona,
moja Córka, moja Rodzina wspomagają mnie, bym godnie wykorzystał
daną mi przez Boga szansę, bym przeżył podarowane mi przez Boga za
pośrednictwem Rodziców życie, bym budził się i zasypiał trzeźwy oraz
w każdej chwili gotowy był nieść pomoc tym, którzy mnie o to w
słusznej sprawie poproszą.
Jest jeszcze Wspólnota Anonimowych Alkoholików. To przyjaciele,
którzy nie pytają za ile, ale kiedy ci pomóc. Staram się, by być
takim jak oni, bo Wspólnota AA trzeźwości nie sprzedaje ani nie
rozdaje (dlatego się nie reklamuje), ale trzeźwieć pomaga (dlatego
pragnących szczerze trzeźwieć przyciąga) i każdemu, kto trzeźwieć
postanowił zapewnia anonimowość (dlatego podstawowa zasada AA -
anonimowość osób, nie Wspólnoty). Dziękuję. |